wtorek, 26 lutego 2013

Patafian

Nasz Myszol na razie ma niewiele zabawek. Do niedawna grzechotki i maskotki wcale jej nie interesowały, więc nie naciskaliśmy. Ale że rośnie jak na drożdżach i jest coraz bardziej kontaktowa postanowiliśmy wprowadzić ją w zabawkowy świat. Kupiliśmy jej więc uspakajającego konika morskiego z firmy Fisher Price. Był to prezent z okazji dzielnego przetrwania pierwszego szczepienia.

Zabawka jest fantastyczna. Ale po kolei. Rozpakowaliśmy różowego konika w dzień szczepienia. Zuzia była nieco śpiąca, więc to my zaczęliśmy najpierw zaznajamiać się z nowym pluszakiem. Bogu ducha winny konik dostał ksywę Patafian, trochę ze względu na jego śmieszną minkę, a trochę ot tak po prostu, spontanicznie.
Patafian jest welurowy, bardzo miły w dotyku i w sam raz do przytulania. Ma żółty, plastikowy miękki brzuszek, który po naciśnięciu świeci ciepłym jasnym światełkiem. Wraz z naciśnięciem brzuszka uruchamia się też pozytywka grająca osiem pięknych i spokojnych kołysanek. W trakcie ich grania słychać też delikatny szum wody i czasem także ciche pluski. Po skończeniu serii melodyjek brzuszek wygasza się i zabawka jest w uśpieniu do momentu ponownego jej uruchomienia. Słyszałam o zaletach usypiających tej zabawki i  nie mogłam się doczekać wypróbowania jej na Zuzi, bo od niedawna uczymy ją zasypiać samodzielnie w łóżeczku.
Czy faktycznie pomaga zasnąć? Jeszcze nie wiem. Może trochę tak. Na pewno ma działanie wyciszające i uspokajające. W Patafianie najfajniejsze jest jednak to, że stał się natychmiastowo najlepszym przyjacielem Zuzi i partnerem do wspaniałych pogawędek. A odkryliśmy to zupełnie przypadkiem.
Kiedyś podczas zabawy Zuziobabcia podniosła Patafianka i w rytm jego melodyjek zaczęła go poruszać przed oczami Zuzi. Patafian kołysał się i tańczył nad główką Zuzi, aż nagle ona zaczęła do niego gaworzyć. Nie do nas, właśnie do niego. Posypał się szeroki repertuar Zuziowego gli, ly, li, lu, glu, aa, kh, hi i el w różnych konfiguracjach i zestawieniach, przeplatany szerokimi uśmiechami od uszka do uszka. Patrzyliśmy na to zszokowani, bo naprawdę nie przypuszczaliśmy nawet, że Zuź może aż tak radośnie zareagować na zabawkę. Do tej pory "rozmawiała" tak tylko z nami.
Patafaianek stał się zatem jej ulubieńcem i towarzyszem każdej drzemki i zabawy.

poniedziałek, 25 lutego 2013

6 w 1 i pneumokoki

Paskudne pierwsze szczepienie za nami. Skłanialiśmy się początkowo ku szczepionce 5 w 1, ale po rozmowie z trzema pediatrami i znajomymi zdecydowaliśmy się na wariant na szóstkę. Różnica w cenie była niewielka, a że chcieliśmy też od razu szczepić przeciwko pneumokokom przeważyła również mniejsza ilość wkłuć.
Zuzia była niesamowicie grzeczna, prezentowała wszystkie swoje wdzięki zarówno pani pielęgniarce jak i pani doktor. My też byliśmy już zdecydowanie bardziej ogarnięci niż przy okazji pierwszej wizyty. Przynajmniej do momentu kłucia, ale o tym za chwilę.
Ważenie i mierzenie przebiegło sprawnie, a wizyta u lekarki była dość długa, ale badanie dokładne, więc nie narzekam. Pani doktor zrobiła na nas świetne wrażenie, wydaje się być skrupulatna, porządna i przede wszystkim ludzka. Zuzia została pochwalona, że ładnie przybrała, że się pięknie uśmiecha i że jest nad wyraz silna (leżąc na brzuszku unosi głowę i tułów na wyprostowanych rączkach). Dostaliśmy zielone światło co do szczepienia i wróciliśmy do pani pielęgniarki.
Tam kazano mi ubrać Zuziaka od pasa w górę i usiąść z nią na krześle. Następnie miałam trzymać jej nóżki sztywno, podczas gdy pani pielęgniarka kłuła ją igłą raz w jedno bioderko, raz w drugie. Oczywiście Zuzia wrzeszczała. Mi też łzy stanęły w oczach. Trudno było to wytrzymać.
Po akcji ubrałam ją szybko i uciekłam. Dobrze, że Zuziotata nas ubezpieczał i pamiętał o płaceniu, bo ja zupełnie zapomniałam.
Po szczepieniu z Zuzią wszystko było okej, a naczytałam się strasznych naprawdę rzeczy. Oby już każda szczepionka była tak bezproblemowa. Nie było temperatury, bolących nóżek ani niczego niepokojącego, no może poza niewielką sennością.

Drogie mamy, jak szczepicie dzieci? Korzystacie ze szczepień dodatkowych? Zastanawiamy się nad meningokokami i rotawirusami. Podobno warto...

            

czwartek, 7 lutego 2013

Pierwsza wizyta w przychodni.

Byliśmy, przeżyliśmy. Łatwo nie było. Nie w przychodni, ale PRZED wyjazdem. Zdecydowanie najgorzej było około 30 minut przed wyjściem z domu, chociaż kryzysowy moment pojawił się też jakieś trzy minuty po tym jak powinniśmy byli wyjść, a ciągle byliśmy w domu i walczyliśmy ze złośliwością rzeczy martwych.

Panikowałam strasznie już od rana, nie umiem zupełnie powiedzieć dlaczego. Myślę, że nie ja jedna mam pierwsze dziecko i pierwszy raz idę z nim do lekarza. Ale, jak wiadomo, w stresie racjonalne argumenty nie trafiają do celu, więc panika rosła. No bo co zabrać? Czy trzy pampersy na pewno wystarczą? Czy odciągnięte 80 ml pokarmu to nie za mało? Czy jeden komplet ubranek na zmianę dla Zuzi to w sam raz. A co jak po nasikaniu / ulaniu / zwymiotowaniu na pierwsze ubranko powtórzy to za chwilę na drugim? Co jeśli termoopakowanie nie utrzyma temperatury pokarmu? Czy wziąć smoczek? Kocyk? Pięć pieluch tetrowych? Czy rozebrać ją z misiowego grubego kombinezonu jeszcze w korytarzu, czy już u lekarza?

W końcu spakowałam nas jak na wojnę i ubrałam Zuzię w kombinezon. Wsadziliśmy ją do fotelika i po pięciominutowym siłowaniu się z zapięciem pasów - nie obyło się bez biegania po domu i szukania instrukcji, wpychania tych plastikowych zatrzasków na siłę i oczywiście przeklinania na gówniany, pewnie chiński ale Bogu ducha winny fotelik - byliśmy gotowi do wyjścia. Zuzia od momentu kiedy zapakowałam ją w kombinezon spała, nieświadoma naszych gorączkowych działań.

Podwoził nas Zuziodziadek. Pod samą przychodnią wypuścił znerwicowaną dwójkę rodziców i smacznie śpiącą Zuzię i pojechał zaparkować w pobliżu. Znaleźliśmy gabinet, byliśmy drudzy w kolejce, rozebraliśmy Zuzię z kombinezonu na przewijaku przychodniowym i przyszła nasza kolej na badanie.

W gabinecie panował półmrok, ale twarz lekarza okazała się znajoma ze szpitala. Nie było źle. Małe ciałko Zuziola nagie od pasa w dół znalazło się w mgnieniu oka na wielkim łóżku, a pan doktor przyłożył do bioderek głowicę USG.

W całym tym przedprzychodniowym stresie o to co zabrać zapomniałam stresować się o wynik badania. Przyszedł na to czas w trakcje jego trwania, ale na szczęście tylko na chwilę, bo pan doktor od razu nas uspokoił, że bioderka są eleganckie.

Nie mogłam uwierzyć, że już po wszystkim. Zaczęłam coś paplać o małej wysypce i zapytałam czy to może być trądzik niemowlęcy czy bardziej skaza białkowa, pan doktor poprosił o włączenie światła aby móc się lepiej przyjrzeć, włączyłam więc i... No i Zuzia nasikała. Na łóżko, na papierowe prześcieradło, na swoje body i skarpetki. Nie taka mała żółta kałuża po sekundzie dotarła też do odłożonych na bok spodenek i pampersa. Wytarłam jej szybko pupkę, założyłam tego mokrego po boku pampersa, zapięłam lekko mokre body i założyłam niezbyt suche spodnie, w trakcie kiedy lekarz tłumaczył różnicę między wyglądem buzi ze skazą a buzi trądzikowej.

Nie byłam gotowa na wyciąganie całego nowego zestawu ubranek. I na przebieranie Zuzi w gabinecie, zwłaszcza, że za nami czekało przynajmniej pięć osób. Zignorowałam więc sik, podziękowałam lekarzowi za badanie i wyjaśnienia i czmychnęłam stamtąd w podskokach. Mając do domu trzy minuty samochodem, stwierdziłam też, że nie przebieram jej na przychodniowym przewijaku,  bo jeszcze ją coś przewieje. Spakowaliśmy ją do kombinezonka i fotelika i już nas nie było.

19 lutego pierwsze szczepienie. To dopiero będą jaja... ;)